wtorek, 28 sierpnia 2012

Samotność liczb pierwszych reż. Severio Costanzo




Bardzo mało jest dobrych filmów, w których prawie nic się nie dzieje. Trzeba być naprawdę uzdolnionym reżyserem, by stworzyć obraz składający się z ładnych, malarskich klatek, ogromu ciszy i emocji, a przy tym zmiażdżyć widza całkowicie, powalić go na łopatki i sprawić, że z rozdziawionymi ustami będzie powtarzał „łał”. Trzeba być Herzogiem, Tarkowskim  albo  Bertoluccim, naprawdę. Niestety, wiele osób wciąż tego nie pojmuje i dlatego powstają nieziemsko nudne, pretensjonalne i nieciekawe filmidła, które udają, że są  bardzo głębokie i nieszablonowe. 

Jednym z tego rodzaju dziełek jest wyreżyserowana przez Severio Costanzo „Samotność liczb pierwszych”. Bohaterami tego obrazu, nakręconego na podstawie bestsellerowej powieści Paolo Giordano, są Alice i Mattia. Ich historia nie zostaje opowiedziana linearnie. Rozgrywa się na trzech planach czasowych, a śledzić ją możemy oglądając  fragmentaryczne obrazy ilustrujące wyalienowanie okaleczonych emocjonalnie ludzi: dzieci przesadnie ambitnych rodziców, nastolatków odrzuconych przez rówieśników oraz dorosłych mających trudności w nawiązywaniu jakichkolwiek relacji. Bohaterowie snują się po ekranie, gapią w przestrzeń albo w dal, nie wypowiadając niemal żadnych słów. Uczestniczą w jakiś wydarzeniach, a pomimo tego wydają się stać obok nich. Są zbyt nieokreśleni i irracjonalni, by można było im współczuć, nie mówiąc już o utożsamianiu się z nimi. To neurotycy nie odznaczający się niczym poza neurotyzmem właśnie.  Wybory, których dokonują, nie zostają w filmie w żaden sposób  umotywowane. Ich zachowanie nie ma sensu. Płyną przez życie dzięki sile inercji. Ta siła jest także jedynym, co sprawia, że umęczona do granic możliwości tym filmem dalej gapię się w ekran, czekając nie wiadomo na co. Może na jakiś zwrot akcji, albo na coś, co mnie poruszy. Na jakiś ochłap oryginalnej myśli. Lub choćby na pointę. Zamiast tego otrzymuje jedynie zupełnie oderwane od reszty filmu, przesłodzone zakończenie, które sprawia, że pytam sama siebie: Do cholery, co to miało być?

Gdybym chciała po prostu obejrzeć ludzi poruszających się w zwolnionym tempie, włączyłabym raczej jakiś film o zombie. Swój głód estetyczny wolę zaspokajać przeglądając albumy ze zdjęciami lub idąc do galerii, a ładną muzykę mam u siebie w odtwarzaczu. Po filmie dramatycznym oczekuję czegoś więcej: przede wszystkim narracji, która będzie adekwatna do tego, co reżyser chce przekazać,  ukazania jakiejś historii (a jeżeli jedynie jej bezwładnie rozrzuconych fragmentów, to chce wiedzieć po co i  dlaczego), a przede wszystkim odrobiny sensu i przesłania wykraczającego poza banały serwowane już sto razy przez geniuszy pokroju Paulo Coelho i Janusza Leona Wiśniewskiego. Tak, wszyscy jesteśmy samotni. Ludzie wrażliwi są samotni bardziej niż inni. Naprawdę nie sądzę, by komukolwiek trzeba było udowadniać to przez dwie godziny. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz