Bardzo mało jest dobrych filmów, w których
prawie nic się nie dzieje. Trzeba być naprawdę uzdolnionym reżyserem, by
stworzyć obraz składający się z ładnych, malarskich klatek, ogromu ciszy i
emocji, a przy tym zmiażdżyć widza całkowicie, powalić go na łopatki i sprawić,
że z rozdziawionymi ustami będzie powtarzał „łał”. Trzeba być Herzogiem,
Tarkowskim albo Bertoluccim, naprawdę. Niestety, wiele osób
wciąż tego nie pojmuje i dlatego powstają nieziemsko nudne, pretensjonalne i
nieciekawe filmidła, które udają, że są
bardzo głębokie i nieszablonowe.
Jednym z tego rodzaju dziełek
jest wyreżyserowana przez Severio Costanzo „Samotność liczb pierwszych”. Bohaterami
tego obrazu, nakręconego na podstawie bestsellerowej powieści Paolo Giordano, są Alice i Mattia. Ich historia nie
zostaje opowiedziana linearnie. Rozgrywa się na trzech planach czasowych, a
śledzić ją możemy oglądając
fragmentaryczne obrazy ilustrujące wyalienowanie okaleczonych
emocjonalnie ludzi: dzieci przesadnie ambitnych rodziców, nastolatków
odrzuconych przez rówieśników oraz dorosłych mających trudności w nawiązywaniu
jakichkolwiek relacji. Bohaterowie snują się po ekranie, gapią w przestrzeń
albo w dal, nie wypowiadając niemal żadnych słów. Uczestniczą w jakiś
wydarzeniach, a pomimo tego wydają się stać obok nich. Są zbyt nieokreśleni i
irracjonalni, by można było im współczuć, nie mówiąc już o utożsamianiu się z
nimi. To neurotycy nie odznaczający się niczym poza neurotyzmem właśnie. Wybory, których dokonują, nie zostają w filmie w żaden sposób umotywowane. Ich
zachowanie nie ma sensu. Płyną przez życie dzięki sile inercji. Ta siła jest
także jedynym, co sprawia, że umęczona do granic możliwości tym filmem dalej
gapię się w ekran, czekając nie wiadomo na co. Może na jakiś zwrot akcji, albo
na coś, co mnie poruszy. Na jakiś ochłap oryginalnej myśli. Lub choćby na
pointę. Zamiast tego otrzymuje jedynie zupełnie oderwane od reszty filmu,
przesłodzone zakończenie, które sprawia, że pytam sama siebie: Do cholery, co
to miało być?