środa, 20 lipca 2011

Dawid Kornaga- Gangrena

Powieść Dowida Kornagi reklamowana jest jako nieprzeciętnie napisane plugastwo, sadystyczna pornografia, która oburzy językowych purystów.  Zasiadłam więc do czytania jej zaciekawiona, czekając na to, aż mocna proza uderzy mnie obuchem w łeb. Niestety, zawiodłam się.  

Autor  bez wątpienia (zgodnie z zapowiedziami) swoją powieścią usiłuje rzucić wyzwanie popkulturze i kulturze wysokiej, społeczeństwu, szczycącym się dobrym smakiem krytykom literackim oraz feministkom. Robi to jednak tak nieporadnie, że zamiast oburzenia wywołuje litość.  Czytam więc Gangrenę jednym okiem, wiercę się i czuję, że jest mi słabo. Wstydzę się za autora bardzo. W taki sam sposób, w jaki człowiek wstydzi się za uczestników teleturniejów, niepotrafiących wymienić stolic krajów europejskich albo osobników, którzy podczas  rozmów na temat kultury i polityki  z niesłychaną pewnością siebie i swadą wygłaszają opinie żywcem ściągnięte z obwoluty omawianej książki lub artykułu opublikowanego w najnowszym numerze popularnego tygodnika. Dosłownie mną skręca, gdy główny bohater wyrzyguje swoje śmieszne pornograficzne historyjki, które rumieniec podniecenia mogłyby wywołać co najwyżej na twarzach młodocianych bohaterów Miasta i Psów Llosy. Głównie dlatego, że ci za przyjemnie pikantną i do tego odkrywczą uznaliby nawet opowieść o wieśniaku uprawiającym występną miłość z kozą albo angielskim dżentelmenie, który dnie spędza na erotycznym zniewalaniu kobiety z brodą. Jakby tego było mało, nieudolne opisy chujów strzelających spermą wprost do dziurek w nosie nienasyconych suk oraz historie pierwszy raz w zyciu porządnie wyjebanych prostytutek okraszone zostają wywodami na tematy społeczne i religijne. Niestety, biedny autor powieści nie jest bynajmniej inkarnacją Henrego Millera, który to potrafił zgrabnie połączyć gołą dupę i świętość w jednej metaforze.  Boleśnie udowadnia to raz za razem, produkując bez opamiętania wywody  dotyczące Jezusa i jego fiuta oraz klechów sprzedających wiernym tanie podróbki raju, podczas gdy ci fantazjują na temat piersi parafianek. Wszystkie te bzdury usiłujące udawać chorą ewangelię zwyrodnialca poznajemy jako produkty umysłu głównego bohatera, mięczaka próbującego  być twardzielem,  przekonanego o swej inteligencji nudziarza, wreszcie- bestialskiego mordercy, który popełnia papierowe zbrodnie.

Zbrodnie te nie są straszne ani tym bardziej oburzające, ale śmieszne i nieprawdopodobne. Czy ktokolwiek byłby w stanie nie parsknąć śmiechem, czytając o tym, jak młody, ubrany w wypłowiałe dżinsy i zmiętoloną koszulkę bohater  zagaduje do swej przyszłej ofiary, super dupy z korporacji:  przepraszam panią, czy tam przy drodze nie widziała pani takiego włochatego jamnika? – rozpoczynając tym samym milutką rozmówkę, podczas której oboje opowiadają  dyrdymały  językiem XIXwiecznej powieści. Adam (bo tak ma na imię morderca) niczym jakiś stary piernik w meloniku i z laseczką wyznaje, że piesek ciągle mu ucieka. Dodaje także, że  nie jest  sobie w stanie przypomnieć swego adresu. Wygłasza jakieś ogólniki zupełnie od czapy. Po tym wszystkim kobieta (oczywiście!)  jest wyraźnie zachwycona. Chciałaby kontynuować tę jakże interesująco rozpoczętą znajomość.  Jest chętna bez wątpienia! Ta przychylność wobec rozmówcy nie uratuje jej jednak. Oto bowiem zbrodniarz już zrywa majtki z jej idealnego tyłka i gwałci ją analnie gdzieś obok śmietnika. 

Wydawałoby się, że bardziej absurdalnie być już nie może. Ale gdzie tam! Wyobraźnia pisarza jest niespożyta. Wykreowany przez niego bohater  do samego końca powieści opowiada nam o pizdach, fiutach, i okropnym, bezmyślnym społeczeństwie. Jego wywody należałoby prezentować studentom kierunków humanistycznych jako najdoskonalszy z możliwych przykładów nudnego wodolejstwa i mistrzostwa w kategorii jak-powiedzieć-to-samo-na-1000-sposobów-i-doprowadzić-czytelnika-do-stanu-śpiączki.  

Do tego wszystkiego należy dodać, że stworzony przez pisarza psychologiczny portret zwyrodnialca oraz jego otoczenia jest całkowicie nieprawdopodobny. Autor nie tłumaczy niczego, nie zostawia nawet tropów, po prostu zero. Widocznie za bardzo zajęty był wymyślaniem, do czegóż to jeszcze można porównać kutasa w stanie wzwodu i nie starczyło mu już czasu ani ochoty na to, by opisać (lub choć zasugerować!) przyczyny dla których ładniutka doktorantka zakochuje się w nie będącym w stanie utrzymać się w żadnej pracy nudziarzu. Dlaczego nie rzuca go pomimo jego chorobliwego wręcz uzależnienia od babci. Dlaczego aż sika ze szczęścia na myśl o rychłym ślubie. Takie szczegóły jak niska pozycja społeczna bohatera, niedbały ubiór oraz nieumiejętność prowadzenia konwersacji nie przeszkadzają także żadnej innej z opisywanych kobiet, które (wszystkie, co do jednej!) marzą o tym, by być przez niego wypierdolone we wszystkie otwory ciała. Dzieje się tak bez względu na to, czy są one głupiutkimi licealistkami czy pracownicami naukowymi. W świecie powieściowym wszystkie one są identyczne, czyli- żadne. I Adam- samozwańczy jebaka- także jest żaden.

Aż chciałoby się tę książkę nazwać polską-przaśną i nieudaną wersją American Psycho. Zmałpowaną i przemieloną na papkę historyjką, która odarta została z tego wszystkiego, co nadawało wartość powieści Breta Eastona Ellisa. Nie mogę tego jednak zrobić- autor zabezpieczył się bowiem przed taką interpretacją swojego dziełka, wkładając w usta bohatera kwestie na ten temat. Tym samym wytrącił mi z ręki zgrabne (choć przyznaję- nieszczególnie odkrywcze) porównanie. Nieładnie! To mu się udało, tu mnie ma! Moim zdaniem jednak jest to klasyczny wybieg w stylu innego ogranego numeru, który stosuje autor: jeśli napisze o tym, że moje pisanie to banał, to już mi nikt mi nic nie zarzuci, bowiem jest to banał świadomy, a więc reinterpretacja banalnego wzorca jedynie, parodia wręcz, w żadnym razie nie nieudolność. 

Powieść Kornagi naprawdę bardzo by chciała być analizą współczesnej kultury i społeczeństwa, błyskotliwym traktatem na temat pewnych postaw i wzorów, przetwarzającym popkulturę w nowatorski sposób.Chciałaby także być pełnokrwistą literaturą, która przyciąga i odpycha zarazem, zachwyca oraz oburza. Jest jednak tylko zbiorkiem pseudoskandalicznych, niczym ze sobą nie powiązanych motywów, kawałem ciężkostrawnej,  przeterminowanej już od 40lat (literackiej oczywiście!) kiełbasy, która udaje postawionego na sztorc kutasa-  że się tak na koniec pokuszę o porównanie w stylu autora Gangreny.