wtorek, 28 sierpnia 2012

Samotność liczb pierwszych reż. Severio Costanzo




Bardzo mało jest dobrych filmów, w których prawie nic się nie dzieje. Trzeba być naprawdę uzdolnionym reżyserem, by stworzyć obraz składający się z ładnych, malarskich klatek, ogromu ciszy i emocji, a przy tym zmiażdżyć widza całkowicie, powalić go na łopatki i sprawić, że z rozdziawionymi ustami będzie powtarzał „łał”. Trzeba być Herzogiem, Tarkowskim  albo  Bertoluccim, naprawdę. Niestety, wiele osób wciąż tego nie pojmuje i dlatego powstają nieziemsko nudne, pretensjonalne i nieciekawe filmidła, które udają, że są  bardzo głębokie i nieszablonowe. 

Jednym z tego rodzaju dziełek jest wyreżyserowana przez Severio Costanzo „Samotność liczb pierwszych”. Bohaterami tego obrazu, nakręconego na podstawie bestsellerowej powieści Paolo Giordano, są Alice i Mattia. Ich historia nie zostaje opowiedziana linearnie. Rozgrywa się na trzech planach czasowych, a śledzić ją możemy oglądając  fragmentaryczne obrazy ilustrujące wyalienowanie okaleczonych emocjonalnie ludzi: dzieci przesadnie ambitnych rodziców, nastolatków odrzuconych przez rówieśników oraz dorosłych mających trudności w nawiązywaniu jakichkolwiek relacji. Bohaterowie snują się po ekranie, gapią w przestrzeń albo w dal, nie wypowiadając niemal żadnych słów. Uczestniczą w jakiś wydarzeniach, a pomimo tego wydają się stać obok nich. Są zbyt nieokreśleni i irracjonalni, by można było im współczuć, nie mówiąc już o utożsamianiu się z nimi. To neurotycy nie odznaczający się niczym poza neurotyzmem właśnie.  Wybory, których dokonują, nie zostają w filmie w żaden sposób  umotywowane. Ich zachowanie nie ma sensu. Płyną przez życie dzięki sile inercji. Ta siła jest także jedynym, co sprawia, że umęczona do granic możliwości tym filmem dalej gapię się w ekran, czekając nie wiadomo na co. Może na jakiś zwrot akcji, albo na coś, co mnie poruszy. Na jakiś ochłap oryginalnej myśli. Lub choćby na pointę. Zamiast tego otrzymuje jedynie zupełnie oderwane od reszty filmu, przesłodzone zakończenie, które sprawia, że pytam sama siebie: Do cholery, co to miało być?

Gdybym chciała po prostu obejrzeć ludzi poruszających się w zwolnionym tempie, włączyłabym raczej jakiś film o zombie. Swój głód estetyczny wolę zaspokajać przeglądając albumy ze zdjęciami lub idąc do galerii, a ładną muzykę mam u siebie w odtwarzaczu. Po filmie dramatycznym oczekuję czegoś więcej: przede wszystkim narracji, która będzie adekwatna do tego, co reżyser chce przekazać,  ukazania jakiejś historii (a jeżeli jedynie jej bezwładnie rozrzuconych fragmentów, to chce wiedzieć po co i  dlaczego), a przede wszystkim odrobiny sensu i przesłania wykraczającego poza banały serwowane już sto razy przez geniuszy pokroju Paulo Coelho i Janusza Leona Wiśniewskiego. Tak, wszyscy jesteśmy samotni. Ludzie wrażliwi są samotni bardziej niż inni. Naprawdę nie sądzę, by komukolwiek trzeba było udowadniać to przez dwie godziny. 

wtorek, 9 sierpnia 2011

made in serbia

Znajoma Serbka, zajmująca się nauczaniem swego ojczystego języka, opowiedziała mi kiedyś pewną historię. Tuż po swoim przyjeździe do Polski prowadziła lektorat. By nieco rozluźnić atmosferę, zapytała studentów (wtedy będących na IV roku) o to, z czym kojarzy im się Serbia. Jedna z dziewczyn powiedziała wtedy: Pierwszy obraz jaki mi się nasuwa, to nagi do pasa, zakrwawiony mężczyzna, biegający z nożem w zębach. Lektorka była zdumiona. Inne odpowiedzi koncentrowały się wokół panującego na Bałkanach specyficznego estetycznego gustu, którego symbolami są silikonowe piersi półnagich gwiazd estrady i telewizji. Początkowo dziwiłam się bardzo temu, że ludzie, którzy 3 lata swego życia poświęcili na zgłębianie historii i kultury tego słowiańskiego kraju, mają tak stereotypowe wyobrażenia na jego temat. Może jednak nie powinno mnie to zdumiewać. Wydaje się bowiem, że i pochodzący z Serbii twórcy w podobny sposób postrzegają swoją ojczyznę. 

W ostatnim czasie uwagę zachodniej publiczności przyciągnęły dwa filmy produkcji serbskiej, w których pierwszoplanową rolę odgrywa właśnie specyficzna perwersyjna erotyka (wg niektórych będąca właściwie pornografią) a także brutalna przemoc. Obrazy te to Zivot i smrt porno bande w reżyserii Mladena Djordjevicia oraz Srpski film firmowany przez Srdjana Spasojevicia- reżysera oraz współautora scenariusza. Twórcy obu filmów podkreślają, że wykreowany przez nich świat koszmarnych wizji stanowi metaforę społecznej, politycznej i ekonomicznej sytuacji Serbii. 

W filmie Djordjevicia punktem wyjścia jest beznadziejne położenie głównego bohatera, świeżo upieczonego absolwenta szkoły filmowej. Uwikłany w nieszczęśliwy, długoletni związek, nie radzi sobie także na gruncie zawodowym. Bezskutecznie usiłuje zdobyć pieniądze na produkcję pierwszego filmu. Potencjalni sponsorzy nie są zainteresowani jego dziwnymi pomysłami. Pragną jedynie zysków- a te na tak ograniczonym rynku jak serbski zapewniają tylko i wyłącznie lekkie filmy, w których znany aktor wypowiada śmieszne kwestie. Marko, początkowo pełen entuzjazmu, z czasem całkowicie się załamuje. Nieoczekiwanie na jego drodze staje jednak Cane- twórca filmów pornograficznych, który proponuje mu współpracę. Młody reżyser dochodzi do wniosku, że nie ma nic do stracenia i rozpoczyna karierę w branży porno. Szybko okazuje się jednak, że nie może znaleźć wspólnego języka ze swoim pracodawcą. Ten bowiem oczekuje od niego tworzenia obrazów, które idealnie trafiałyby w gusta jugosłowiańskich gastarbeiterów: krótkich, półamatorskich i przaśnych. Marko natomiast ma większe aspiracje. Chciałby reżyserować pełnometrażowe pornograficzne filmy, stanowiące połączenie kilku gatunków, pomysłowe i  intrygujące, z powodzeniem konkurujące z europejskimi produkcjami. Z tego powodu postanawia zerwać umowę z Canem i zacząć działać na własną rękę. Zakłada pierwszy na Bałkanach pornograficzny kabaret i wyrusza w trasę po serbskiej prowincji. 

Zivot i smrt porno bande nie jest jednak, jak można by oczekiwać, barwnym kinem drogi przesyconym bałkańskim duchem filmów Kusturicy, w których erotyzm stanowił element chaotycznego, słodko- gorzkiego świata wiecznej zabawy. To smutna opowieść o tym, co dzieje się z ludźmi, którzy bez względu na to, czego próbują, napotykają niemożliwy do przebicia mur. Odrzuceni jako dziwacy i gorszyciele,  uznani zostają za prostytutki i żigolaków. Z tego powodu padają ofiarą brutalnego gwałtu zbiorowego, który ma stanowić dla nich karę za odcięcie się od tradycyjnej społeczności i wyznaczonych przez nią standardów moralnych. Tracą także wszystkie oszczędności i zostają tym samym pozbawieni środków do życia. W akcie desperacji postanawiają więc przyjąć propozycję mieszkającego od lat w Serbii rodowitego Niemca o imieniu Hans, który zajmuje się dystrybucją filmów snuff. 

W obrazie Djordjevicia Serbia zostaje ukazana jako kraj żywcem wyjęty z przesiąkniętych stereotypami wyobrażeń człowieka z zachodniej Europy. To wesołe miasteczko rodem z niskobudżetowego horroru oraz tani burdel, w którym wszystkie prostytutki ubrane są w kiczowate ubrania z lumpeksu i błyszczące buty na wykrzywionych obcasach, wreszcie- miejsce w którym zbrodnia nie jest niczym niezwykłym, wprost przeciwnie, stanowi element codzienności. By egzystować w tym brutalnym świecie należy przyjąć jego zasady i walczyć wszelkimi możliwymi sposobami. Alternatywa jest tylko jedna-  złożyć broń, poddać się i umrzeć. 

Campowa estetyka niskobudżetowej produkcji Djordjevicia doskonale współgra z jej ideologiczną wymową. Surowy naturalizm i niedoróbki warsztatowe nie tylko nie zakłócają odbioru filmu, ale  czynią go wiarygodnym i sugestywnym. Reżyser umiejętnie przyciąga i utrzymuje uwagę widza, wciągając go w koszmarną odyseję bohaterów. W interesujący sposób portretuje przy tym swój rodzinny kraj, ukazując  go  w krzywym zwierciadle. Niestety, nie udaje mu się przy tym uniknąć dłużyzn, co (obok niekiedy zbyt natrętnego i nieuzasadnionego eksponowania nagości) stanowi największą wadę filmu. Pod tym względem nad obrazem Djordjevicia zdecydowanie góruje Srpski film, który od początku do końca trzyma w napięciu. 

Spasojević  w swoim filmie opowiada historię emerytowanego gwiazdora porno-Milosa, który dostaje propozycje powrotu na ekrany w zamian za niewiarygodnie wysoką gażę. Mężczyzna zatroskany o finansową przyszłość swojej rodziny, podpisuje kontrakt nie znając scenariusza. W trakcie zdjęć okazuje się, że realizowana produkcja to film przeznaczony dla szczególnego rodzaju klienteli- zafascynowanej najbardziej odrażającymi dewiacjami i przemocą. Przerażony Milos próbuje wycofać się z umowy i zrezygnować z odgrywania roli perwersyjnego sadysty. Jego zleceniodawcy nie znają jednak słowa nie. 

Od tej chwili rozpoczyna się koszmar głównego bohatera, a tym samym także i co wrażliwszego widza. Spasojević bowiem nie ma żadnych zahamowań jeśli chodzi o ukazywanie seksualnych perwersji i dewiacji, a także przemocy. O ile jednak większość brutalnych i odrażających scen znajduje swoje uzasadnienie w fabule, o tyle kilkukrotnie widz odnosi wrażenie, że reżyser za wszelką cenę stara się szokować, nawet wtedy, gdy absolutnie nie ma takiej potrzeby. Fakt ten, w połączeniu z nienaganną formą Srpskiego filmu, sprawia, że ogląda się tę produkcje z pewną obojętnością, czekając jedynie na to, co jeszcze wymyśli Spasojević i jak daleko posunie się w swoim wyścigu z Pasolinim czy Bataillem. Rywalizacja rozgrywa się jednak tylko i wyłącznie w kategorii- kto złamie następne tabu, przekroczy kolejną granicę. Spasojević nie zawraca sobie bowiem głowy artyzmem, czy filozofią. Wbrew temu, co twierdzi w licznych wywiadach, jego film nie ma także żadnych ambicji dotyczących analizy sytuacji społecznej i ekonomicznej Serbii ani też nie stanowi on rozrachunku z najnowszą historią tego kraju. Doszukiwanie się w nim tego rodzaju intencji jest mniej więcej tak samo uzasadnione jak analizowanie filmów z nurtu nazi exploitation jako dzieł ukazujących okrucieństwo niemieckich obozów zagłady. Nie zmienia to jednak faktu, że Srpski film to niezłej jakości ekstremalna rozrywka dla wielbicieli tego rodzaju kina.

Pomimo licznych elementów wspólnych, Zivot i smrt porno bande oraz Srpski film to obrazy zupełnie różne. Ukazują zupełnie inne spojrzenie na świat oraz interpretując go za pomocą odmiennych środków wyrazu. Ten pierwszy kojarzy się estetycznie z Idiotami Larsa von Tiera, drugi natomiast przywodzi na myśl słynny Hostel (z tym, że w mojej opinii znacznie go przewyższa). Oba są warte zainteresowania. Nie mogę się jednak oprzeć wrażeniu, że przyczynią się do tego, iż obraz Serba jako zakrwawionego mężczyzny biegającego z nożem w zębach utrwali się w powszechnej świadomości. Co więcej, mężczyzna ten zyska najpewniej atrybut w postaci monstrualnej wielkości kutasa.  

wtorek, 2 sierpnia 2011

August Underground reż. Fred Vogel





Co powiedział Goethe? „Nie wyobrażam sobie zbrodni, której bym w pewnych okolicznościach nie popełnił”? Uaktualnijcie to - „Nie wyobrażam sobie zbrodni, która by mnie jakoś nie fascynowała” - i macie nasz świat.
                                                                                        Jonathan Carroll
                      
Cytat z powieści Jonathana Carrolla wydaje się w doskonały sposób opisywać stosunek współczesnej popkultury do zbrodni. W przeznaczonych dla masowego odbiorcy filmach odnaleźć możemy jej obraz spreparowany  na użytek obżerającej się popcornem widowni, która z fascynacją przygląda się podrzynaniu gardeł.  Dzięki takiemu właśnie podejściu, seryjny morderca funkcjonuje w powszechnym wyobrażeniu jako bohater z plakatu: przystojny lub po prostu charakterystyczny, w szczególny sposób pociągający i  intrygujący.  Jego czyny, choć zwyczajnemu człowiekowi wydają się odrażające, podniecają jednak wyobraźnię. Krwawe morderstwo ukazane na ekranie przestaje być bowiem zwykłą jatką, a staje się otoczonym aurą tajemnicy rytuałem dla wybranych, szczególnego rodzaju sztuką. 

Wszystko to sprawia, że także prawdziwi mordercy zostają otoczeni kultem i zyskują grono oddanych fanów. To zbiorowe szaleństwo osiągnęło swe apogeum w Japonii, w której Issei Sagawa po opuszczeniu kliniki psychiatrycznej uzyskał status gwiazdy: wydał swoją biografię, w której opowiada o tym, co skłoniło go do zabicia i zjedzenia młodej Holenderki,  pisuje do różnych pism, a także zapraszany jest do programów telewizyjnych. Co warte podkreślenia, jego osoba nie spotyka się ze szczególnym potępieniem czy ostracyzmem. Nawet ludzie ze zdziwieniem i niesmakiem traktujący medialny szum wokół Sagawy mają go przede wszystkim za ekscentryka, a nie zbrodniarza, którego należałoby odizolować od społeczeństwa.

W świetle tych faktów dziwić powinno, iż August Underground wzbudza tak wielkie kontrowersje, oburzenie i odrazę. Dlaczego widownia bombardowana ze wszystkich stron filmowymi opowieściami o seryjnych mordercach w tak emocjonalny sposób reaguje na obraz Vogela? Moim zdaniem, przyczyną tego nie jest treść filmu, ale jego forma. 

August Underground imituje film snuff nakręcony przez mordercę- wspólnika postaci, którą widzimy na ekranie. Dlatego też obraz jest niejednokrotnie rozmyty, rozedrgany. Kadry sprawiają wrażenie przypadkowych. Dodatkowo, zarówno zbrodniarz jak i jego ofiary nie przypominają znanych z popularnych produkcji lalek przeznaczonych do oglądania i podziwiania, wykonanych z plastiku przedmiotów, których brzuchy zawsze są doskonale wyrzeźbione, a twarz pozostaje matowa i piękna nawet w chwili śmierci. To zwykli ludzie, nieszczególnie atrakcyjni, z nadwagą, obwisłym biustem i rozstępami na brzuchu. Efekt naturalizmu wzmocniony zostaje przez całkowity brak muzyki. Istotny jest także fakt, że August Underground nie posiada wyraźnie nakreślonej fabuły, ale stanowi zlepek  pozornie przypadkowych ujęć: scen tortur, zabijania, ćwiartowania zwłok, ale także migawek z codziennego życia bohatera. 

Wszystkie te formalne chwyty rozbijają romantyczny wizerunek seryjnego mordercy i jego czynów, z którym do czynienia mamy w kinie popularnym. Przekroczenie schematu skutkuje dezorientacją widowni, która zamiast wziąć udział w dobrze znanym,  przyjemnym spektaklu, który (choć za każdym razem nieco inny)  odbywa się według ściśle określonych reguł, zderzona zostaje ze zbrodnią w stanie czystym bez zwyczajowych upiększeń. Stąd też epitety ohydny, odrażający i chory, które pojawiają się często w wypowiedziach na temat tego filmu. 

August Underground nie jest oczywiście pierwszym (również nie drugim czy dziesiątym) obrazem, który dokonuje transgresji wobec głównego nurtu kina, czy ukazuje przemoc w tak bezpośredni i naturalistyczny sposób. Jednak na tle podobnych produkcji wyróżnia się pozytywnie. Z pozoru przypadkowe sceny układają się w spójną całość, stopniowo budując napięcie i wciągając widza w świat zbrodni, przykuwając go do ekranu i hipnotyzując. Przy tym, w mojej opinii August Underground nie jest jednym z tych filmów, które poprzez nadmierną ekspozycje przemocy sprawiają, że oglądający uodparnia się na nią. Wprost przeciwnie, ze względu na sugestywny klimat i wykreowany w dziele chaos porusza także i tych widzów, którzy uważają się za odpornych na tego rodzaju obrazy. Dlatego też, pomimo tego, że nie jest to dzieło wybitne, to uznać je należy za zdecydowanie warte obejrzenia.

środa, 20 lipca 2011

Dawid Kornaga- Gangrena

Powieść Dowida Kornagi reklamowana jest jako nieprzeciętnie napisane plugastwo, sadystyczna pornografia, która oburzy językowych purystów.  Zasiadłam więc do czytania jej zaciekawiona, czekając na to, aż mocna proza uderzy mnie obuchem w łeb. Niestety, zawiodłam się.  

Autor  bez wątpienia (zgodnie z zapowiedziami) swoją powieścią usiłuje rzucić wyzwanie popkulturze i kulturze wysokiej, społeczeństwu, szczycącym się dobrym smakiem krytykom literackim oraz feministkom. Robi to jednak tak nieporadnie, że zamiast oburzenia wywołuje litość.  Czytam więc Gangrenę jednym okiem, wiercę się i czuję, że jest mi słabo. Wstydzę się za autora bardzo. W taki sam sposób, w jaki człowiek wstydzi się za uczestników teleturniejów, niepotrafiących wymienić stolic krajów europejskich albo osobników, którzy podczas  rozmów na temat kultury i polityki  z niesłychaną pewnością siebie i swadą wygłaszają opinie żywcem ściągnięte z obwoluty omawianej książki lub artykułu opublikowanego w najnowszym numerze popularnego tygodnika. Dosłownie mną skręca, gdy główny bohater wyrzyguje swoje śmieszne pornograficzne historyjki, które rumieniec podniecenia mogłyby wywołać co najwyżej na twarzach młodocianych bohaterów Miasta i Psów Llosy. Głównie dlatego, że ci za przyjemnie pikantną i do tego odkrywczą uznaliby nawet opowieść o wieśniaku uprawiającym występną miłość z kozą albo angielskim dżentelmenie, który dnie spędza na erotycznym zniewalaniu kobiety z brodą. Jakby tego było mało, nieudolne opisy chujów strzelających spermą wprost do dziurek w nosie nienasyconych suk oraz historie pierwszy raz w zyciu porządnie wyjebanych prostytutek okraszone zostają wywodami na tematy społeczne i religijne. Niestety, biedny autor powieści nie jest bynajmniej inkarnacją Henrego Millera, który to potrafił zgrabnie połączyć gołą dupę i świętość w jednej metaforze.  Boleśnie udowadnia to raz za razem, produkując bez opamiętania wywody  dotyczące Jezusa i jego fiuta oraz klechów sprzedających wiernym tanie podróbki raju, podczas gdy ci fantazjują na temat piersi parafianek. Wszystkie te bzdury usiłujące udawać chorą ewangelię zwyrodnialca poznajemy jako produkty umysłu głównego bohatera, mięczaka próbującego  być twardzielem,  przekonanego o swej inteligencji nudziarza, wreszcie- bestialskiego mordercy, który popełnia papierowe zbrodnie.

Zbrodnie te nie są straszne ani tym bardziej oburzające, ale śmieszne i nieprawdopodobne. Czy ktokolwiek byłby w stanie nie parsknąć śmiechem, czytając o tym, jak młody, ubrany w wypłowiałe dżinsy i zmiętoloną koszulkę bohater  zagaduje do swej przyszłej ofiary, super dupy z korporacji:  przepraszam panią, czy tam przy drodze nie widziała pani takiego włochatego jamnika? – rozpoczynając tym samym milutką rozmówkę, podczas której oboje opowiadają  dyrdymały  językiem XIXwiecznej powieści. Adam (bo tak ma na imię morderca) niczym jakiś stary piernik w meloniku i z laseczką wyznaje, że piesek ciągle mu ucieka. Dodaje także, że  nie jest  sobie w stanie przypomnieć swego adresu. Wygłasza jakieś ogólniki zupełnie od czapy. Po tym wszystkim kobieta (oczywiście!)  jest wyraźnie zachwycona. Chciałaby kontynuować tę jakże interesująco rozpoczętą znajomość.  Jest chętna bez wątpienia! Ta przychylność wobec rozmówcy nie uratuje jej jednak. Oto bowiem zbrodniarz już zrywa majtki z jej idealnego tyłka i gwałci ją analnie gdzieś obok śmietnika. 

Wydawałoby się, że bardziej absurdalnie być już nie może. Ale gdzie tam! Wyobraźnia pisarza jest niespożyta. Wykreowany przez niego bohater  do samego końca powieści opowiada nam o pizdach, fiutach, i okropnym, bezmyślnym społeczeństwie. Jego wywody należałoby prezentować studentom kierunków humanistycznych jako najdoskonalszy z możliwych przykładów nudnego wodolejstwa i mistrzostwa w kategorii jak-powiedzieć-to-samo-na-1000-sposobów-i-doprowadzić-czytelnika-do-stanu-śpiączki.  

Do tego wszystkiego należy dodać, że stworzony przez pisarza psychologiczny portret zwyrodnialca oraz jego otoczenia jest całkowicie nieprawdopodobny. Autor nie tłumaczy niczego, nie zostawia nawet tropów, po prostu zero. Widocznie za bardzo zajęty był wymyślaniem, do czegóż to jeszcze można porównać kutasa w stanie wzwodu i nie starczyło mu już czasu ani ochoty na to, by opisać (lub choć zasugerować!) przyczyny dla których ładniutka doktorantka zakochuje się w nie będącym w stanie utrzymać się w żadnej pracy nudziarzu. Dlaczego nie rzuca go pomimo jego chorobliwego wręcz uzależnienia od babci. Dlaczego aż sika ze szczęścia na myśl o rychłym ślubie. Takie szczegóły jak niska pozycja społeczna bohatera, niedbały ubiór oraz nieumiejętność prowadzenia konwersacji nie przeszkadzają także żadnej innej z opisywanych kobiet, które (wszystkie, co do jednej!) marzą o tym, by być przez niego wypierdolone we wszystkie otwory ciała. Dzieje się tak bez względu na to, czy są one głupiutkimi licealistkami czy pracownicami naukowymi. W świecie powieściowym wszystkie one są identyczne, czyli- żadne. I Adam- samozwańczy jebaka- także jest żaden.

Aż chciałoby się tę książkę nazwać polską-przaśną i nieudaną wersją American Psycho. Zmałpowaną i przemieloną na papkę historyjką, która odarta została z tego wszystkiego, co nadawało wartość powieści Breta Eastona Ellisa. Nie mogę tego jednak zrobić- autor zabezpieczył się bowiem przed taką interpretacją swojego dziełka, wkładając w usta bohatera kwestie na ten temat. Tym samym wytrącił mi z ręki zgrabne (choć przyznaję- nieszczególnie odkrywcze) porównanie. Nieładnie! To mu się udało, tu mnie ma! Moim zdaniem jednak jest to klasyczny wybieg w stylu innego ogranego numeru, który stosuje autor: jeśli napisze o tym, że moje pisanie to banał, to już mi nikt mi nic nie zarzuci, bowiem jest to banał świadomy, a więc reinterpretacja banalnego wzorca jedynie, parodia wręcz, w żadnym razie nie nieudolność. 

Powieść Kornagi naprawdę bardzo by chciała być analizą współczesnej kultury i społeczeństwa, błyskotliwym traktatem na temat pewnych postaw i wzorów, przetwarzającym popkulturę w nowatorski sposób.Chciałaby także być pełnokrwistą literaturą, która przyciąga i odpycha zarazem, zachwyca oraz oburza. Jest jednak tylko zbiorkiem pseudoskandalicznych, niczym ze sobą nie powiązanych motywów, kawałem ciężkostrawnej,  przeterminowanej już od 40lat (literackiej oczywiście!) kiełbasy, która udaje postawionego na sztorc kutasa-  że się tak na koniec pokuszę o porównanie w stylu autora Gangreny.